Galeria jak katedra
Jan Hartman
MwP 1 styczeń 2015/ Felieton
Od jakiegoś czasu bardziej czy mniej śmiało, bardziej czy mniej serio publicyści testują metaforę galerii handlowej jako świątyni. Jestem za – analogie są aż nazbyt widoczne, co zamierzam naocznie ukazać.
Zaczęło się oczywiście od tego, że wielu ludzi woli iść w niedzielę do galerii handlowej niż na mszę. W zasadzie to nic nie szkodzi – innowacyjnie myślący przedstawiciel religii powie, że wystarczy zrobić kaplicę w sklepie. Bo skoro są kaplice na lotniskach, to czemu nie w sklepach? A jednak coś tu nie gra. Słyszymy tu jakiś zgrzyt i dysonans. Nie można powiedzieć ot tak, po prostu: „Wierni, nic się nie stało – módlmy się w galeriach handlowych!”. Przecież świątynia nie może być jedynie dodatkiem i uzupełnieniem przestrzeni na wskroś świeckiej – godność religii wymaga, aby było odwrotnie, czyli żeby jej rytuał sytuował się w centrum, wszelkie zaś „jarmarki” stanowiły zaledwie ludyczną oprawę i uzupełnienie, jak to bywa w czas odpustu. Ponadto nie da się ukryć, że występuje jakaś zasadnicza sprzeczność między porządkiem rynkowym i porządkiem sakralnym. Jak pamiętamy, Jezus tylko raz w życiu posunął się do przemocy, wyrzucając kupców z krużganków Świątyni. Wprawdzie to nie do niego należała ocenia, kto i w którym miejscu mógł handlować, a owi kupcy mieli zapewne koncesje, za które słono płacili, ale przekaz był jasny – na religii nie wolno zarabiać. Cóż, mało kto Jezusa posłuchał.
Trzeba przyznać, że niektóre związki religijne starają się dopasować do konsumpcjonistycznej mentalności naszych ciekawych czasów, gdyż „nic co ludzkie, nie jest im obce”. Inne za to ciskają gromy na „świątynie konsumpcji”, „bożków wolnego rynku” i „kult mamony”. Ale to na nic. Namiętność kupowania jest co najmniej tak silna, jak pragnienie życia wiecznego. Poza tym wspaniałości doczesnego żywota można mieć już teraz, a rajskich rozkoszy zakosztujemy kiedyś tam albo i wcale. Rynek obiecuje i daje natychmiast – wszystko się sprawdza i potwierdza bez czekania. Ale właśnie dlatego rynek tworzy niebezpieczną konkurencję dla wiary. Tu nie musisz wierzyć – tu płacisz i od razu jest to, co miało być. A jak nie, to reklamacja. Nic dziwnego, że ludzie wiary niepokoją się, gdy w dzień święty, przeznaczony na odpoczynek i modlitwę wierni oddają się dwuznacznej odświętności rytuału zakupów. Czy nie następuje pomieszanie antagonistycznych porządków? Czy nie macza w tym swoich paluchów sam szatan? Wcale się tym obawom i trwogom nie dziwię.
Niedzielna wizyta w galerii handlowej ma w sobie coś uroczystego, zwłaszcza przed świętami. Te światła, te ozdoby, muzyka, zapachy… Czujemy się tak szczególnie, tak podniośle. Czyż nie musi nas niepokoić oczywiste podobieństwo tych nastrojów do przeżycia w świątyni? I nie jest to wcale powierzchowna psychologiczna analogia. Galeria handlowa jest miejscem, w którym gromadzą się mieszkańcy okolicy, podobnie jak w kościele. Galerie w dodatku pełnią tę funkcję w sposób bardziej skuteczny i radykalny – ludzie spędzają w sklepach nieporównanie więcej czasu niż w kościołach i liczniej tam się zbierają. Gromadzą się regularnie, zwykle w ustalonych dniach i porach. A jako że różni ludzie mają swoje różne pory, życie w galerii nie ustaje nigdy. Pusta świątynia się zdarza, i to nierzadko, ale pusta galeria handlowa? Na tym jednak nie koniec. Gdy już wierni – konsumenci znajdą się w swojej kapitalistycznej „świątyni”, najczęściej rozpoczynają dobrze ustalony rytuał, którego powtarzanie (najczęściej w rytmie tygodniowym!) daje im poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Chodzimy swoimi drogami, od sklepu do restauracji i dalej do sklepu, jakby znanym szlakiem procesji… Owszem, nie ma tu kapłana ani mistrza ceremonii. Ale jest za to wielu animatorów poszczególnych odwiedzanych kapliczek – sprzedawcy w poszczególnych sklepach, do których wierni lubią zaglądać, kelnerzy, fryzjerzy… W swojej galerii jesteśmy u siebie. Jednocześnie czujemy się widziani przez znajomych i cieszy nas to. Chcemy dobrze wyglądać, liczymy na przelotne spotkania, może nawet jakieś ploteczki – galeria pełni przecież funkcję towarzyską, i to nie gorzej od dawnego corso i nie gorzej niż kościół. A gdyby i tego było jeszcze mało, to zważmy, jak dobrze galerie handlowe wywiązują się ze swych funkcji estetycznych – jest i muzyka, i rozmaite ekspozycje, jest na czym zawiesić zmęczone wypatrywaniem atrakcyjnych towarów oko. Zresztą i towary bywają piękne, a nawet zachwycające, konkurując skutecznie ze świątynnymi ozdobami.
To prawda, nie ma w galerii ofiarnego ołtarza, nie ma theatrum nabożeństwa. Jest jednak wiele małych ołtarzyków, na które wykładamy ofiary składane własnej naszej pożądliwości – grzesznych ołtarzyków przy kasach, przy których odprawiamy grzeszny kult doczesności i cielesności. Och, gdyby wstał z grobu św. Augustyn i zobaczył to targowisko próżności! Z pewnością położyłby się na powrót.
Jeśli galeria handlowa rzeczywiście ma coś wspólnego ze świątynią, to z pewnością nie jest jej niewinną odmianą, lecz grzesznym, lustrzanym odbiciem. Jako przybytek szatana hołduje żądzy i nieumiarkowaniu. Jej fałszywe sacrum wypełnia się w aktach sprzedaży i kupna, a następnie unoszenia opakowanych idoli i talizmanów ku bagażnikom zaparkowanych w podziemiu samochodów i dalej ku domowym ogniskom wiernych – konsumentów.
Płyną stąd całkiem praktyczne wnioski dla organizatorów handlu wielkopowierzchniowego. Każdy, kto przekracza próg świątyni, musi poczuć się uroczyście i wyjątkowo. Powinien odczuć wielkość i majestat handlu. Jego serce przeszyje dreszcz powołania do zakupów. Od bramy, ba, od parkingu, prowadzić go powinno łagodne błogosławieństwo: nie bój się, wstąp w progi nasze, nie stracisz tu, a wiele możesz zyskać. Zapachy i muzyka sączyć się powinny w zmysły wiernego – klienta, przepajając jego duszę podniosłą nadzieją na wspaniałe łupy i odświętne obcowanie z lepszym, piękniejszym światem. Wszystkie witryny, wszystkie ozdoby powinny w zgodnym chórze prowadzić klienta przez rajskie ogrody galerii, tak aby czuł się ważny i wyjątkowy w tych nieziemskich progach. Każdy sklep powinien zapraszać przed swój ołtarz, celem wspólnego, uroczystego złożenia ofiary Pożądliwości Rzeczy Doczesnych. W ustalonym obrządku, wierny – klient wybiera z póki cielca lub bałwana, kładzie na ladę, dzieląc się z kapłanem opłatkiem swej karty kredytowej, kapłan zaś po odprawieniu stosownej ceremonii wręcza klientowi przedmiot ofiarny, by mógł go zabrać do swego domostwa i ozdobić nim domową kapliczkę. Nie trzeba wcale czekać na święta. W galerii święto musi trwać cały rok. Świętem jest przybycie każdego klienta. Każdy dzień to Jego święto. Bo każdy klient jest jedyny i wyjątkowy. W katedrze pod wezwaniem Pożądań i Zysku nie ma miejsca na cichą kontemplację i ascezę. Tu zawsze grają fanfary, tu zawsze śpiewa chór. A każdą nawą przechodzi nigdy nieustająca procesja.
Już dziś galerii handlowych jest więcej niż prawdziwych katedr. Ich konkurencja robi się mordercza. Kto w niej zwycięży? Czy ten, kto ma lepszy dojazd i więcej miejsc parkingowych? Ten, kto ma więcej restauracji i sieciowych sklepów? Lepszy market spożywczy? Zgoda, ale najważniejszy jest nastrój. A chyba wiecie, gdzie szukać specjalistów od budowania nastroju?
ARTYKUŁ Z WYDANIA DRUKOWANEGO
Jan Hartman, profesor, filozof, wydawca i publicysta. Kierownik Zakładu Filozofii i Bioetyki Collegium Medicum UJ. Autor książki „Widzialna ręka rynku”.
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.