Co robi Maslov na Instagramie
Agata Dondajewska
Marketing w Praktyce nr 2 / 2016 / Narzędzia / artykuł z wydania drukowanego
Social media towarzyszą nam całą dobę i de facto pokazujemy w nich wszystko. Czy to właśnie za pomocą mediów społecznościowych realizujemy swoje potrzeby, które w 1943 roku uhierarchizował Abraham Maslow?
Instagram uzależnia. Tyle mogę stwierdzić jako właścicielka dwóch, na bieżąco aktualizowanych profili w aplikacji. To właśnie tam najczęściej dokumentuję ciekawe miejsca, w których bywam, pokazuję ludzi, którzy mnie otaczają, przedmioty, które mnie zachwycają. A także, oczywiście, fotografuję posiłki. Po co? Dlaczego?
Najprostszą odpowiedzią byłoby „bo lubię”, jednak jestem przekonana, że za tym powodem kryje się co najmniej drugie dno. Niektórzy śmieją się, że Instagram to najlepsze miejsce na pokazanie własnego śniadania. I możemy potraktować to jako żart, dopóki nie sprawdzimy liczb. 38 597 692 – tyle zdjęć widnieje pod hashtagiem #breakfast w tej aplikacji. I ja jestem jedną z prawie 500-milionowej społeczności użytkowników Instagrama, którzy realizują swoje różne potrzeby właśnie za pomocą tej aplikacji.
Wszyscy sobie równi
Według Maslowa ludzie potrzebują poczucia przynależności i akceptacji płynącej ze swoich grup społecznych. I, jak sądzę, właśnie tego najczęściej szuka aktywny użytkownik Instagrama. Zdjęcie, które wrzuca do aplikacji, nie jest tam tylko po to, aby je oglądać. Podstawowym narzędziem, które oferuje Instagram, jest serduszko, a kliknięcie go oznacza wyrażenie swojego entuzjazmu dla ujrzanej właśnie treści. I w większości przypadków właśnie na dużą liczbę takich serduszek liczy użytkownik. Często nie zna on osób, które polubiły jego zdjęcie, jednak nie wydaje się, aby miało to znaczenie. W ten sposób użytkownik Instagrama najwyraźniej czuje, że jest akceptowany. W ten sposób również może poczuć się częścią większej społeczności.
Instagram daje wiele możliwości w zakresie włączania się w większe grupy, w społeczności skupione wokół konkretnych tematów, które potem z powodzeniem przenoszą się do prawdziwego świata. Dobrym przykładem jest społeczność skupiona wokół aplikacji VSCOcam, a także igersi, czyli aktywni użytkownicy Instagrama, którzy działają w obrębie różnych polskich miast.
Najpierw o tych drugich – igers to skrót od instagramers, czyli fanów aplikacji. Pierwsza taka nieformalna grupa powstała w 2011 roku w Barcelonie. Jak zrzeszają się igersi? Wszystko zaczyna się od zdjęć, które są wrzucane do aplikacji. Tutaj panuje pełna demokracja, gdyż zdjęcie może załadować każdy z nas. Wystarczy oznaczyć je odpowiednim hashtagiem. W większości przypadków jest to #igersnazwamiasta, co oznacza, że instagramersi z Poznania skupiają się na hashtagu #igerspoznan, a ci z Wrocławia uploadują zdjęcia i oznaczają je #igerswroclaw. Fani aplikacji ze stolicy Wielkopolski oznaczyli już w ten sposób 30 tysięcy zdjęć, natomiast pod hashtagiem #igerswarsaw widnieje ich już ponad 110 tysięcy.
Łatwo nawiązywane znajomości
Co dzieje się dalej? Poszczególne z tej wielkiej bazy zdjęć są prezentowane na konkretnych profilach zrzeszających igersów. Traktowane jest to jako wyróżnienie, gdyż publikowane zdjęcia prezentują wysoki poziom fotografii mobilnej. Tak duże liczby zaangażowanych w ruch igersów przenoszą się do offline’u. Organizują oni swoje spotkania, nie tylko w celach wspólnego fotografowania swojego miasta. W ten sposób zawiązują się znajomości i przyjaźnie. Instagram właśnie tak łatwo zrzesza ludzi, a do powyżej opisanych grup wstęp nie jest w żaden sposób utrudniony – w każdej chwili możemy się przyłączyć poprzez dodanie swojego tworu do kolekcji zdjęć pod wybranym hashtagiem. Tu panuje pełna demokracja!
Wizerunek od dobrej strony
Pod kątem zawierania znajomości Instagram bardzo różni się od innych mediów społecznościowych. W większości z nich, na przykład na Facebooku, kontaktujemy się tylko z naszymi znajomymi i to im udostępniamy większość treści. Według statystyk udostępnionych przez OpticalCortex tylko 28 proc. użytkowników Instagrama decyduje się prowadzić profile zamknięte, tylko dla wybranych osób, cała reszta udostępnia swoje zdjęcia publicznie i obejrzeć może je każdy. Pozwala to na interakcje między użytkownikami, którzy nie znają się osobiście i na dany profil trafią przypadkowo, choćby przez przeglądanie zdjęć pod wybranym hashtagiem. Takim sposobem mogą poznawać się użytkownicy, którzy są fanami apetycznych zdjęć jedzenia (hashtag #foodporn), kotów (#catsofinstagram) czy też korzystają z konkretnych aplikacji do edycji zdjęć (#VSCOcam). Gdy fotografujemy i ładujemy zdjęcie do aplikacji, a dzięki umieszczeniu odpowiedniego hashtaga otrzymujemy lawinę poślubień i czujemy się ważni – zaspokajamy nasze poczucie znaczenia. Każde serduszko traktujemy jako wyróżnienie, wszak losowa osoba podarowała nam chwilę swojej uwagi. Wymieniając się polubieniami, wzajemnie komentując swoje zdjęcia i poznając nowych ludzi, których najprawdopodobniej nigdy nie mielibyśmy szansy spotkać, gdyż na przykład żyją na drugiej półkuli – wypełniamy naszą potrzebę afiliacji.
Instagram daje nam również możliwości budowania swojej rzeczywistości, pokazywania swojego życia od jak najlepszej strony – tej estetycznej, ciekawej, pełnej rozrywek i miłych momentów. Dokumentując swoje życie i chwile, i uznając je za istotne na tyle, żeby sięgnąć po smartfona i zrobić zdjęcie – potwierdzamy przed sobą swoją wartość i ważność. Możemy również sterować treściami, które publikujemy, i wybierać te, które uznajemy za spójne z naszym wizerunkiem.
Przymus bycia lubianym
A co w przypadku, gdy zdjęcie, które udostępniliśmy, nie zbierze wystarczającej liczby polubień? I czym w tym przypadku jest wystarczająca liczba? Przychodzi mi na myśl zasłyszany kiedyś u fryzjera dialog, kiedy to jedna dziewczyna mówiła do drugiej: „Wrzucam zdjęcie na Instagrama i daję dużo hashtagów. Jak w 5 minut nie będę miała 50 lajków to kasuję”.
Niewątpliwie pułapką mediów społecznościowych jest uzależnianie własnej wartości od popularności contentu, który publikujemy i z całą pewnością w tę pułapkę niejeden użytkownik już wpadł.
Jedną z osób, która powiedziała dość wyraźnie, że social media to kłamstwo, jest Essena O’Neil, australijska blogerka. Przez kilka lat prowadziła aktywnie swoje konta na portalach społecznościowych, aż w końcu stwierdziła, że nie będzie dalej uczestniczyć w budowaniu sztucznej rzeczywistości. Skasowała zawartość konta na Instagramie, po czym załadowała ponownie część zdjęć, opisując kulisy ich powstawania, na przykład tak: „Posiadanie tego wszystkiego w wirtualnej rzeczywistości ma się nijak do życia realnego. Wszystko robiłam dla wyświetleń, dla lajków. Opalenizna w sprayu, herbata z promocji. Miałam 15 lat. Myślałam, że to inspirujące. Kiedy robiłam zdjęcie, wykonywałam około 100 prób. Cały dzień nic nie jadłam, żeby mój brzuch wyglądał dobrze.” I tak właśnie często wygląda ta instagramowa rzeczywistość. Nasze mieszkania są zawsze perfekcyjnie wysprzątane, ludzie są piękni i doskonale ubrani, a posiłki wyglądają, jakby wyszły spod ręki pierwszego Master Chefa. Czy w ten sposób spełniamy swoją potrzebę samorealizacji?
Fejm i kasa
Czy tzw. pokolenie Y pragnie realizacji siebie właśnie za pomocą mediów społecznościowych? Tak. Ta osławiona już i przebadana na wskroś generacja marzy przecież między innymi o sławie. Nie musi być ona poparta konkretnymi umiejętnościami – oni chcą być lubianymi i podziwianymi i to im wystarcza. Doskonałym narzędziem do tworzenia marki osobistej są właśnie media społecznościowe. Pewnego rodzaju fenomenem są postacie takie jak littlemooonster96 – osoby znane z tego, że prowadzą bardzo popularne konta na YouTube, Snapchacie czy Instagramie właśnie. Z czego ich popularność wynika? Napędza się sama, właśnie za pomocą wyświetleń, serduszek i klików. Za sławą, czy jak to młode pokolenie mówi za fejmem idą też pieniądze i to właśnie one są w stanie zapewnić poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Za pomocą aktywnego, dobrze prosperującego konta na Instagramie jesteśmy w stanie stworzyć sobie całkiem dobre warunki samozatrudnienia, gdyż niejedna duża marka korzysta z usług instagramowych influencerów. Legenda głosi, że zaproszenie jednej z najbardziej znanych blogerek do użycia konkretnego, komercyjnego hashtaga może kosztować nawet kilka tysięcy złotych.
Niestosowne jest usuwane
U podstaw piramidy Maslowa leży zaspakajanie potrzeb fizjologicznych i choć tego Instagram nam nie zapewni, to z całą pewnością znaleźli się też tacy, którzy postanowili to uwiecznić i opublikować. W takich sytuacjach chroni nas ścisła kontrola treści w tym serwisie, która często stawała się tematem gorących dyskusji. Wszystkie zdjęcia, które Instagram uzna za niestosowne, są usuwane, a użytkownicy blokowani. Dotyczy to również wszelkiego rodzaju nagości (odczuły to konta Rihanny oraz Anji Rubik) oraz hashtagów, które mogą nawiązywać do szeroko pojętej niepoprawności. W ten sposób został np. zablokowany hashtag przedstawiający „emoji” bakłażan. Stało się to na wszelki wypadek, gdyby u kogoś mógł on rodzić nieadekwatne skojarzenia.
***
Z Instagramem możemy prześledzić całą piramidę, która została stworzona na podstawie założeń Abrahama Maslowa. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak proste mechanizmy rządzą naszą aktywnością w mediach społecznościowych. Często szukamy w ich akceptacji, potwierdzenia naszej wartości, chwili uwagi i miłego słowa. Lubimy czuć się zaaprobowani i pochwaleni, a Instagram daje nam takie możliwości, gdyż jest to medium stosunkowo wolne od hejtu – pełne nienawiści komentarze, których celem jest ukazanie słabości drugiej osoby, to rzadkość w tym serwisie. Cechą charakterystyczną dla Instagrama jest przepływ dobrych emocji, których serduszka są symbolem. To właśnie nimi obdarowuje się codziennie 75 milionów aktywnych użytkowników.
ARTYKUŁ Z WYDANIA DRUKOWANEGO
Agata Dondajewska, social media account manager, San Markos.
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.